Read English

 

 

Dominika Sadowska
 
 
 

Zrodzeni z niebytu. O "Śladach" Dominiki Sadowskiej

 
     Wyłaniają się z otchłani. Z absolutnej, przeszywającej pustki.
     Ich wiek, płeć i pochodzenie nie mają znaczenia. Ich fizjonomie rozmywają się w ciemnościach. Chociaż różni, wszyscy na swój sposób są do siebie podobni. Unoszą się w tajemniczej, niezidentyfikowanej przestrzeni jak w formalinie. Spokojni, nieruchomi. Ich twarze są poważne, a oczy zamknięte. Śpią?
     Niewyraźne, ledwie dostrzegalne rysy twarzy przypominają kadry z dawno wyblakłej fotografii. Ikony nie-obecności. Pochodzące jakby z innego wymiaru, wprawiają cię w konsternację, niepokoją. Kim są te postacie, tak bardzo stopione z tłem, z którego wyrastają, że niemal tworzą z nim jedność, tak trudno dostrzegalne dla niewprawnego oka? Rozmyte twarze nie dają odpowiedzi, niewzruszone, enigmatyczne i efemeryczne - można nawet pomyśleć, że nie istnieją, że są tylko wybrykiem nieposkromionej wyobraźni, skłonnej przypisywać antropomorficzne cechy abstrakcyjnym kształtom, plamom, zaciekom farby.
     Ślady Dominiki Sadowskiej na pierwszy rzut oka przypominają minimalistyczne, monochromatyczne płótna. Jednolicie czarne, drewniane panele, pojedyncze lub zestawione po dwa, cztery, sześć, tworząc moduły większej całości, przedzielają płaszczyznę ściany metodyczną geometrią. Ich obecność wygląda na usprawiedliwioną samą w sobie, samozwrotną, całkowicie wyzutą z narracji, podobnie jak w przypadku minimalistycznych obiektów Roberta Morrisa. Racjonalistyczna, chłodna forma zdaje się uspokajać: tu nie ma już nic więcej. Daj się wciągnąć w lapidarną, a przecież wyrażającą tak wiele formę czystej geometrii, w absolutną otchłań czerni.
     I wtedy pojawiają się oni. Początkowo zdają się zaledwie drwiną zmysłów, odblaskiem lampy padającym na wypolerowaną powierzchnię smolistej czerni. A może to kpina materii, za nic mającej próby stworzenia formy zbliżonej do ideału? Po chwili nie masz już wątpliwości. Powoli z gęstej, erebowej czerni zaczynają wyłaniać się kształty, które łączysz w całość. Nos, usta, czoło. Oczodoły nikną w niezmąconym mroku, tylko gdzieniegdzie jesteś w stanie dostrzec łagodną wypukłość zamkniętej powieki. Twarze wyglądają tak, jakby gdzieś, kiedyś, w dniu, który dawno zaginął w pomroce dziejów, zostały odciśnięte na powierzchni światłoczułego całunu. Intymne portrety trumienne, z których czas zmył wyrazistość i przekształcił w enigmatyczne znaki, emblematy zapomnianego życia. Zarazem jednak uderzające niebywałym realizmem - chwilami możesz wręcz odnieść wrażenie, że drewniane panele to w rzeczywistości smolistoczarne ekrany ciekłokrystaliczne, a postacie zastygły w bezruchu jedynie na chwilę. Łapiesz się na tym, że spoglądasz na portrety z obawą, niepewnością, niezdefiniowanym przeczuciem, że za chwilę wykonają jakiś ruch. Lub - co gorsza - otworzą oczy.
     Prace Sadowskiej urzekają wyciszeniem i oszczędnością formalną. Wszystko jest tu na swoim miejscu, nie ma jednego zbędnego elementu. Aż trudno uwierzyć, że te tak miękko zarysowane, subtelnie stapiające się z tłem twarze, pozostające na granicy widzialności, wyszły spod ludzkiej ręki. Autorce udało się uchwycić ten ulotny moment, kiedy portrety zaczynają umykać percepcji, nie znikając jednak całkowicie. Odrobinę więcej czerni i byłyby już zupełnie nierozpoznawalne. Przy tak trudnej technice, jaką posługuje się Sadowska, znalezienie tego złotego środka to nie lada wyczyn. Pracochłonnie stworzony cykl - zdjęcia wykonane kamerą otworkową, komputerowo zrastrowane i przeniesione na sitodruk - uderza techniczną sprawnością. Sprawnością artystki, która zręcznie i świadomie porusza się po granicach fotografii. Bo chociaż do ich wykonania użyty został światłoczuły papier, Ślady przypominają prace malarskie. Emanująca z nich harmonia i łagodny, choć wyraźny światłocień przywodzą na myśl renesansowe obrazy.
     Fascynacji dokonaniami dawnych mistrzów autorka dała wyraz w poprzednim cyklu, Bez tytułu. Twarze renesansowych Madonn, którym kamera otworkowa odebrała pierwotne proporcje, przypominają demoniczne zjawy, stanowiąc przewrotne pendant do rozlicznych wizerunków synów Belzebuba, zapełniających tworzone wówczas z taką intensywnością sceny Sądu Ostatecznego. W innym cyklu przeniesione na sitodruk twarze aktorek z filmów erotycznych do złudzenia przypominają wizerunki chrześcijańskich ekstatyczek. W Śladach nawiązania do malarskiej tradycji nie są tak ewidentne - nie sytuują się w obszarze czysto ikonograficznym, ale w specyficznej, charakterystycznej dla sztuki dawnej wrażliwości wizualnej. Artystka unika łatwych rozwiązań, znaczeniowej i formalnej woltyżerki, tak częstej u artystów deklarujących przywiązanie do twórczości dawnych mistrzów. Prace Sadowskiej nie epatują wizualnym banałem, nie drwią z tradycji, ale też nie wykorzystują jej bezrefleksyjnie, mechanicznie. Stanowią raczej próbę poszerzenia jej znaczeń, wyczytania w klasycznym, ponadczasowym pięknie tego, co pod ciężarem czasów i estetyk zdawało się wyzbyte z pierwotnej wartości. Gdyby wydobyć, widoczne w Śladach, twarze z czerni, gdyby choć odrobinę oczyścić te wizerunki z pochłaniającego je mrocznego pyłu, owa klasyczna jakość ukazałaby się w pełnym wymiarze. Artystka celowo jednak umieszcza je na granicy rozpoznawalności, skrywając formalne piękno portretów za półprzezroczystym parawanem. Ich odrealnieniu i ukryciu służy także inny zabieg - rozbicia jednego portretu na kilka paneli, nakazujący widzowi rekonstruować rysy twarzy portretowanej osoby z wielu części. Geometryczne kształty elementów pracy rozsadzają portrety od wewnątrz, jakby chciały kwestionować ich realność. Z kolei wyłaniające się z monochromatycznej pustki wizerunki rozbijają racjonalność czarnych prostokątów. Zdają się być rękawiczką rzuconą określoności i bezosobowości chłodnej geometrii. Cała dynamika Śladów, ich dwuznaczna, wciągająca siła, sprawia wrażenie zbudowanej na tej dychotomii, na grze między oszczędną, minimalistyczną formą a przenikliwą narracyjnością fotografii.
     Jednak dwa porządki estetyczne, w których porusza się artystka - tradycyjny i awangardowy - tylko pozornie znoszą się wzajemnie. W rzeczywistości Ślady funkcjonują w obu porządkach naraz, a ich wartość kształtuje się właśnie w efekcie zakwestionowania sprzeczności pomiędzy tym, co tradycyjne, a tym, co nowoczesne. W próbie zobrazowania nicości antytetyczność dwóch języków, pomiędzy którymi porusza się autorka, zostaje zatarta, przeniesiona w obszar estetycznej kategorii wzniosłości, w której równie dobrze odnajdują się van Eyck i Malewicz, Rembrandt i Kapoor. Kategorii frenetycznie rozkochanej w nieskończoności. "Jest coś takiego w pustce i nicości, co niezwykle mnie fascynuje. ‘Nic’ jest dla mnie najbardziej twórczym słowem świata" mawiał Robert Barry. Nie był w tym odosobniony. Nicość, która tak przemawiała do wyobraźni artystom z kręgu konceptualizmu i minimal artu, jako pierwsi na nowo odkryli twórcy Wielkiej Awangardy, oczyszczając wzniosłość z nalotu symbolizmu. Malewicz na swoim grobie stawia czarny kwadrat - nowoczesne ucieleśnienie Absolutu. Nieprzenikniona, wieczna czerń ujęta w ramy najdoskonalszej, jego zdaniem - i zdaniem wielu - figury geometrycznej. Czerń to uosobienie pustki absolutnej, to wieczność przyłapana na gorącym uczynku, początek i koniec. Z niej wszystko się wyłania i do niej ma powrócić. W jednej chwili przeraża i wciąga jak magnes, poruszając wrażliwe struny amor moriendi. Jako upostaciowienie Tajemnicy, tak chętnie wykorzystywana przez artystów większości nurtów i epok, dopiero w dwudziestym wieku mogła przemówić pełnym głosem. I przemawia także w pracach Sadowskiej.
     Postaci w Śladach nie są więc rozbiciem minimalistycznej geometrii, ale jej dopełnieniem, drugą stroną tego samego medalu. Są jej dopowiedzeniem, puentą. Tym samym słowem wypowiedzianym w innym języku. Nie drwią z niej, ale się z niej rodzą. Cicho, niespiesznie, bez niepotrzebnych gestów i słów.
     Wyłaniają się z otchłani.
 

Gabriela Jarzębowska

 
 
 
Copyright ©2009 Galeria FF ŁDK, Dominika Sadowska, Gabriela Jarzębowska